Warto spełniać marzenia. Rok 2015 vs 2016. |
To prawda, byłem na Pyrkonie i był to mój pierwszy raz. Znaczy ten, pierwszy raz byłem na tak wielkiej imprezie!, zwanej popularnie konwentem. Pierwszy raz również postanowiłem przebrać się w obcisły kostium i paradować tak publicznie. Choć po powrocie mam mieszane uczucia odnośnie... wszystkiego (szczególnie zdegustowany jestem brakiem specjalnych punktów gastronomicznych, które wydzielałyby po misce spaghetti dla każdego - dziennie!), to chciałem spisać 'krótko' swoje przygody, przemyślenia i dorzucić do tego trochę zdjęć, co by mieć pamiątkę, a i może ktoś to nawet przeczyta i zaśmieje się smutno nad moim losem.
Wstępniak.
Decyzja o jechaniu na Pyrkon zapadła na kilka miesięcy przed imprezą. Do ostatnich tygodni jednak nie było pewności czy uda mi się zebrać odpowiednie fundusze, a tych potrzebowałem całkiem sporo. Wymyśliłem sobie bowiem, że wyruszę tam jako Jon Spaghetti, superbohater z Internetów i porozdaję obcym ludziom moje wizytówki, pogadam, wcisnę gratisową przypinkę lub naklejkę (o których potem zupełnie zapomniałem), no ale przede wszystkim miałem plan, żeby spotkać się z ludźmi, których znam z sieci!
To chyba większość gadżetów, które zebrałem ze sobą. Nie licząc notesów, stroju i tym podobnych. |
Pierwszy koncept zakładał tylko zakup materiałów reklamowych (przypinki, naklejki, wizytówki) i zmontowanie czerwonej czapki z oczami, co bym mógł pojonować na konwencie. Jednakże moja kochana mamuśka namówiła mnie, żebym nie bawił się w półśrodki i jak już coś chcę zrobić, to iść w to na 100% (dzięki, mamo). Czyli wbić się w pełny kostium i zaplanować to wszystko lepiej. Byłem mocno sceptyczny do tego pomysłu, choć sam wcześniej już nad tym kontemplowałem, uznawszy jednak że nie mam w sobie tyle odwagi na paradowanie w stroju wśród tłumu (w ogóle kiepsko czuję się w tłumie nawet w zwyczajnym ubraniu, #takmam #socialyawkward), postawiłem tylko na czapkę z oczami jako taki gadżet. No, ale skoro mama chciała zainwestować swój czas, umiejętności i dołożyć się do wyjazdu do Poznania (a dojazd z Internetów Małych, więc trochę to kosztowało), to pomyślałem sobie jednak, że spróbuję. A co mi tam, nie?
DZIEŃ 1 na Pyrkonie - Piątek
Mój strój wraz z gadżetami i szkicownikiem. Oczywiście podręcznik pyrkonowy jest tu dlatego, że zdjęcie zostało wykonane po konwencie. |
Wyjechaliśmy w piątek rano (szczurki Artu i Ditu oraz psiaka Greya zostawiliśmy pod opieką, a Smok Sławek został w swojej jaskini, żeby przypilnować chaty i spopielić ewentualnych włamywaczy). Gang Spaghetti (jak czasem prześmiewczo się nazywaliśmy) liczył sobie trójkę człowieków, z czego jeden z nich miał wcisnąć się w czerwony strój i przywdziać miskę na głowę. Tym kimś byłem ja, oczywiście. Moi towarzysze mieli swoje uniformy w postaci czerwonych czapek z oczami + koszulek z unikalnymi wzorami w klimatach jonowospaghettowych. Poza tym zapakowałem do mojego podręcznego plecaka jeszcze flamastry, stos kartek, wizytówki, naklejki, przypinki, notesiki i w ogóle cuda na kiju :D
Droga była długa, nużąca i tak dalej. Nic ciekawego w zasadzie się nie wydarzyło. Żadnych spektakularnych pościgów, strzelanin, ani nawet zwrotów akcji. Także tego... po około pięciu, czy tam sześciu godzinach w podróży... wreszcie dotarliśmy do miasta zwanego dumnie Poznaniem. Zakwaterowanie mieliśmy w małej kawalerce na Starym Mieście. Całkiem schludnie. Była lodówka, łóżka, łazienka i przede wszystkim mikrofala. Ha! Nawet wi-fi mieliśmy i specjalne tajne hasło nabazgrane na małym papierowym świstku. Jedyne czego brakowało, to balkonu, ale przynajmniej sklep był zaraz obok klatki, więc rzut bere... miską spaghetti :D
Po samym Poznaniu poruszaliśmy się pieszo lub jak kto woli: z buta. Z butów w sumie, bo było ich sześć. Głównie trampki i adida... ale ja nie o tym miałem przecież! Tak więc, ekhem. Na Międzynarodowe Targi Poznańskie (czyli tam w to miejsce, co to odbywała się cała impreza fantastyczno-konwentowa) mieliśmy około 20 minut drogi. Niby nic trudnego, ale do tej pory nie pamiętam trasy i bym sam nie trafił. Brawo ja. Z poznańskich ciekawostek, które dało się zauważyć po drodze: wszędzie były zakazy skrętu w lewo, więc przyjezdni w samochodach mieli nie lada gratkę jak dojechać do określonego miejsca; tramwaje, wszędzie tramwaje i tory!; wiadomy sklep z ropuchopodobą zieloną poczwarą w logotypie był w każdej uliczce. O ile mnie pamięć nie myli, to z naszej nory do Targów naliczyliśmy siedem takowych sklepów. Poznań! Miasto pełne dziwów!
Na sam Pyrkon dotarliśmy ok. godziny 17 bodajże. Tego dnia postanowiliśmy wejść incognito, co by się zorientować. Na szczęście nie musieliśmy sterczeć w gigantycznych kolejkach po bilety i podreptaliśmy do punktu, w którym można było nasze preakredytacje wymienić na identyfikatory (podobno w pierwszych godzinach ci, którzy mieli preakredytacje musieli nasterczeć się podwójnie, bo do wejścia i właśnie po odbiór kwitków, ale nas to na szczęście ominęło!).
Potem próbowaliśmy się połapać w mapce i znaleźć miejsca, które nas interesują. Skończyło się na tym, że przez bite trzy dni większość czasu spędziliśmy na bloku ze stoiskami i wystawcami + wychodziliśmy na dziedziniec się przewietrzyć od czasu do czasu. Nie potrafiliśmy się zorganizować jakoś takoś, a było tyle świetnych gadżetów do oglądania, pomacania i w ogóle... no i te loterie... Wpłacasz 5 zł i losujesz z woreczka... a to się trafi przypinka, a to koszulka, a to kubek, a to plakat... Upodobaliśmy sobie szczególnie sklep zaraz przy pyrsklepiku (Maginarium.pl - zajrzyjcie do nich!), bo ludzie tam pracujący byli przesympatyczni. Nawet nas kojarzyli - co przy takim oblężeniu klienteli jest arcytrudne - i gawędziliśmy sobie trochę podczas kolejnych wizyt w kolejne dni.
Ani się obejrzeliśmy, a zastał nas wieczór i wróciliśmy zregenerować siły i baterie w telefonach (bo nam wszystkie padły diabelstwa cholerne i straciliśmy kontakt z ludźmi!). Po odzyskaniu energii, podnieśliśmy zmęczone tyłki z łóżek i zawlekliśmy się z powrotem na Pyrkon. Tam też usiłowałem odnaleźć się z Dariuszem (autorem komiksu o LISie - koniecznie obczajcie, bo to chyba mój ulubiony superbohater z internetów!), ale polegliśmy, choć podobno wraz z ekipą siedzieli gdzieś całkiem blisko. Mroczno i zimno się robiło już, sklepiki pozamykane, wystawcy piwkowali, to i my walnęliśmy po jednym na dobry sen i wróciliśmy z powrotem. Sen nas zmorzył.
Potem próbowaliśmy się połapać w mapce i znaleźć miejsca, które nas interesują. Skończyło się na tym, że przez bite trzy dni większość czasu spędziliśmy na bloku ze stoiskami i wystawcami + wychodziliśmy na dziedziniec się przewietrzyć od czasu do czasu. Nie potrafiliśmy się zorganizować jakoś takoś, a było tyle świetnych gadżetów do oglądania, pomacania i w ogóle... no i te loterie... Wpłacasz 5 zł i losujesz z woreczka... a to się trafi przypinka, a to koszulka, a to kubek, a to plakat... Upodobaliśmy sobie szczególnie sklep zaraz przy pyrsklepiku (Maginarium.pl - zajrzyjcie do nich!), bo ludzie tam pracujący byli przesympatyczni. Nawet nas kojarzyli - co przy takim oblężeniu klienteli jest arcytrudne - i gawędziliśmy sobie trochę podczas kolejnych wizyt w kolejne dni.
Ani się obejrzeliśmy, a zastał nas wieczór i wróciliśmy zregenerować siły i baterie w telefonach (bo nam wszystkie padły diabelstwa cholerne i straciliśmy kontakt z ludźmi!). Po odzyskaniu energii, podnieśliśmy zmęczone tyłki z łóżek i zawlekliśmy się z powrotem na Pyrkon. Tam też usiłowałem odnaleźć się z Dariuszem (autorem komiksu o LISie - koniecznie obczajcie, bo to chyba mój ulubiony superbohater z internetów!), ale polegliśmy, choć podobno wraz z ekipą siedzieli gdzieś całkiem blisko. Mroczno i zimno się robiło już, sklepiki pozamykane, wystawcy piwkowali, to i my walnęliśmy po jednym na dobry sen i wróciliśmy z powrotem. Sen nas zmorzył.
DZIEŃ 2 na Pyrkonie - Sobota
W sobotę podnieśliśmy swoje obolałe kończyny około godziny 9 rano, na śniadanie sycąca jajecznica i w drogę! Ku przygodzie! Po minięciu siedmiu kumkających sklepów i mnóstwa ludzi w przebraniach dotarliśmy na miejsce. Tego dnia pod Targami byliśmy świadkami tak zwanego "kolejkonu" - czyli długaśnego węża ludzi ustawionych w kolejce po bilety. Ach, biedaczki... na szczęście jeszcze z zajęć wf-u zapamiętaliśmy jak zastosować slalom i udało się wyminąć kłębowisko człowieków. Szkoła jednak na coś się tam przydaje...
Tego dnia na konwencie człapaliśmy sobie po stoiskach w poszukiwaniu kuszących gadżetów, ale gdzieś z tyłu głowy miałem ten stresik, że dzisiejszego dnia będę musiał w końcu wdziać strój. Z plecakiem pełnym jonowomakaronowych gadżetów wlokłem się przez kilka godzin gęsiego za innymi konwentowiczami. Ścisk był niesamowity i bardzo męczący. Szczególnie jak się nie lubi tłumów. Ale, ale! W zasadzie zaraz po przekroczeniu wejścia tego dnia i wyjściu na dziedziniec, gdzie podziwialiśmy tłum tańczących konwentowiczów w bliżej nieokreślonym celu...
Podszedł do nas pewien jegomość i wysunął telefon. Na ekranie jawił się Jon Spaghetti oraz Profesor Wór we własnej, przysadzistej, osobie!!! Zaskoczenie było ogromne! Niby byliśmy cały czas w kontakcie i wiedziałem, że w końcu się zobaczymy, ale psorek mnie dopadł, gdy niczego się nie spodziewałem :D Nie ufajcie jego komiksom. Wcale nie biegał z fiolkami pełnymi niebezpiecznych chemikaliów... chociaż, w sumie nie pytałem co ma w plecaku... Zastanawiające, doprawdy. W każdym razie, profesorek nie był sam; poznaliśmy jego asystentkę, która - dam głowę - ogarnia za niego te wszystkie życiowe czynności, których on jako twórca internetowy nie daje rady (tak naprawdę to nie potrafi) ogarnąć samemu. Pośmieszkowaliśmy trochę sobie, postaliśmy przez jakiś czas gaworząc o tych wszystkich bardzo ważnych wydarzeniach na świecie (tak naprawdę to nie) i rozeszliśmy się w swoje strony, ażeby poszlajać się po Pyrkonie.
Nabrawszy wreszcie odwagi postanowiłem wcisnąć się w strój (po jakiejś godzince, czy dwóch, buszowania po stoiskach). Dorwałem pewną toaletę na piętrze, która nie była aż tak oblegana i tam właśnie przywdziałem moje czerwone szaty superbohatera. Wtedy jeszcze aż tak nie waliło z kiblów. Ach, dobre wspomnienia...
Wcisnąwszy się w uniform, już kilka chwil później zostałem złapany przez Dominika. Nie poznałem go w ogóle, bo okazało się, że praktycznie nic nie widzę - o rozpoznawaniu twarzy w ogóle nie było mowy :D Zamieniliśmy kilka zdań, szukał mnie już od piątku. Zaaferowany nową sytuacją, w której się właśnie znalazłem (tak, mowa w dalszym ciągu o przebywaniu w czerwonym wdzianku), zapomniałem języka w gębie. Na szczęście nie zgłupiałem aż tak, więc zaoferowałem fanowi przypinki - które przecież zabrałem ze sobą właśnie, żeby je rozdać wszystkim, których spotkam! Ani się obejrzałem, a Dominik przepadł gdzieś zupełnie. Rozpłynął się w powietrzu i tyle go widziałem. W każdym razie ja poczłapałem dalej, przechodząc trochę speszony wśród tłumów, od czasu do czasu głupkowato podskakując.
Wyszliśmy w końcu na dziedziniec, gdzie spotkaliśmy się ponownie z psorkiem, pożartowaliśmy i porobiliśmy pamiątkowe foty w różnym składzie. Były i takie z Deadpoolami i niebieskim kotem z jakiegoś anime (wstyd wyznać, ale dopiero Weronika na fejsie mnie uświadomiła, że to cosplay z Happy z Fairy Tail). Zleciało się wtedy kilku fotografów i... fajnie, gdyby wysłali mi fotki :P
Później tego dnia doczłapałem się w stroju do stoiska Gindie, gdzie znalazłem autorkę Lisich Spraw. Zajęta była mocno, przywitaliśmy się, ale stoisko było oblegane ciągle przez lisich fanów i nie chciałem przeszkadzać, więc poczłapałem dalej. Nie udało mi się dorwać przypinki Lisiej Straży (jeszcze cię dopadnę!), gad demyt! W międzyczasie gdzieś tam sobie dreptaliśmy z moją ekipą i psorkową ekipą, robiliśmy foty i bazgraliśmy po czym się dało.
Zawędrowałem wreszcie do stoiska wydawnictwa Sol Invictus Komiks, gdzie powitano mnie gorąco (znamy się z internetów nie od dziś :P), ale niestety nie trafiłem na autora komiksu o LISie, choć szukaliśmy się już od piątku :P Potem jeszcze w kostiumie rozdawałem nieco wizytówek i przypinek ludziom, co nie było łatwe, bo wszystko leciało mi z rąk i nic nie widziałem (zupełnie zapomniawszy o naklejkach, które też miałem...). Poza tym walnąłem sobie jeszcze kilka fotek z ludźmi, pytali kim jestem, i tak dalej :P Niektórzy mnie rozpoznawali.
Jednakże... Nie czułem się do końca komfortowo w stroju, miałem wrażenie, że wszyscy zerkają na mnie jak na Janusza Kospleju, poza tym bolał mnie już nos xD, więc - czy ja wiem - po jakichś kilku godzinach przebrałem się w zwykłe ciuchy. Byłem pewien, że jako Jon Spaghetti nie wypadłem zbyt superbohatersko - raczej gburowato - ale później większość spotkanych osób mnie pocieszyła, że nie było tak źle :P
Wleciałem potem jeszcze do LISa już bez stroju i udawałem zwyczajnego klienta zainteresowanego ich komiksami :V Tu muszę oddać pełen profesjonalizm założycielowi wydawnictwa, Aaaronowi, gdyż począł mi wyłuszczać o czym traktują poszczególne tytuły. Darek jednakże, zauważywszy czerwone czapki moich towarzyszy, krzyknął "Gdzie jest JON?!" i wszystko się wydało, gdy nie wytrzymałem napięcia, porwałem jedną z czapek i założyłem na łepetynę. Oprócz komiksów pokusiłem się też na nową grę karcianą o LISie - polecam się zainteresować i zajrzeć do wydawnictwa Lynx Games! Teraz bardzo żałuję, że nie zrobiłem sobie fotki z całym SIK, ale wszystko tak szybko się działo... Autorzy komiksów złożyli jednakże zamaszyste autografy oraz namaziali mi świetne ilustracje wewnątrz, z uwzględnieniem konwencji makaronowej :P Dzięki serdeczne dla was, chłopaki! Na odchodne dostałem jeszcze dwa cuksy (bo niebezpiecznie jest iść samemu) i porozdawałem swoje przypinki - za co dostałem też ekskluzywną przypinkę z LISem :D
Znowu starałem się zajrzeć do Lisich Spraw, ale oblężenie nie miało końca :D Dobrze dla nich, fajnie że tyle fanów przyjechało :) Udało mi się chociaż na kilka minut złapać potem jeszcze założyciela Gindie i pogadać z nim o wyższości makaronu nad ryżem i takich tam ;) Dalsze godziny upłynęły na przeciskaniu się między stoiskami i podziwianiu fajowskich gadżetów, które wszystkie chciałbym mieć! Ale nie ma tak dobrze... Potem próbowałem odnaleźć się jeszcze z psorem, bo się rozdzieliliśmy - a byliśmy ustawieni na wieczorną biesiadę - ale telefony poszły spać i tyle z naszego spotkanka :< Ubolewam bardzo, ale już jesteśmy ustawieni wstępnie na biesiadę bardziej kameralną, także nie ma tego złego :) Pozdrawiam Psora!
W sobotę zostałem również bardzo pozytywnie zaskoczony! Otrzymałem genialną niespodziankę od fanki, która szukała mnie na Pyrkonie i wreszcie udało się jakoś odnaleźć (a nie było łatwo, bo ja ciągle nie ogarniałem gdzie jestem xD). Zamieniliśmy kilka zdań z Alą i Eweliną (Skryba Kojota), omal nie zapomniałem dać im przypinek (!) i dostałem jonową maskotkę! Jestem zdumiony do tej pory, że ktoś poświęcił tyle czasu, żeby coś takiego dla mnie wykonać... Serio, robi wrażenie :D Dzięki, Ala! Ha! Przebijcie to, fani spaghetti! :V
DZIEŃ 3 na Pyrkonie - Niedziela
Ostatni dzień pyrkonowania. W zasadzie tego dnia nic już się takiego nie działo. Wpadliśmy na Pyrkon tylko na kilka chwil, żeby kupić jakieś pamiątki jeszcze dla ludków, którzy zostali w domu. Smętnie na terenie konwentu było jakoś takoś... Czuć było powrót do domu w powietrzu... I to tyle chyba, zebraliśmy się z naszej norki i zapakowaliśmy w drogę powrotną... Była długa i męcząca, ale wieczorem dotarliśmy. Ileśmy gadżetów zwieźli ze sobą! Spaghetti bolognese!
Zakończenie, smuteg i rzal
Pierwszy raz w życiu - jak już wspominałem - udało mi się wziąć udział w tak ogromnym wydarzeniu, jakim jest Pyrkon. Choć wielu rzeczy nie zrobiłem tak, jakbym chciał. Choć jonowanie na Pyrkonie w mojej głowie wyglądało lepiej, niż ostatecznie wyszło... Choć nie udało mi się spotkać z wieloma ludźmi - a z tymi, których udało się odnaleźć nie pogadałem za długo... Nie żałuję, że tam byłem. I w przyszłym roku też postaram się przyjechać - chciałbym zobaczyć konkurs cosplayu, wejść na jakieś ciekawe prelekcje i doświadczyć jeszcze więcej! Może nie być łatwo, może nie będę już w stroju (a może będę, kto wie?! :D), ale przeżyłem tam niezapomnianą przygodę i wkroczyłem w świat, za którym będę trochę tęsknił... Szkoda, że nie odszukałem wielu z was w Poznaniu. Postaram się na kolejnym Pyrkonie to naprawić, o ile uda się dotrzeć!
Jeśli dotarliście aż tutaj, to naprawdę bardzo mi miło, bo spędziłem wiele godzin nad tym tekstem. Trochę faktów i przygód pominąłem, ale w przeciwnym wypadku byłoby tego co najmniej dwa razy więcej, a wtedy już na pewno nikt nigdy by tu nie dotarł na sam koniec :D
Zostaw koniecznie komentarz po sobie, nie uciekaj tak bez słowa ;)
I wiesz, że możesz dać mi 'suba' po prawej stronie tego tekstu? Tam gdzieś pod nazwą "obserwatorzy" :D Nie mógłbym jednak zostawić z niczym wszystkich tych, którzy próbowali znaleźć mnie na Pyrkonie. Bardzo chciałbym wysłać wam jakieś przypinki, albo naklejki! Co sądzicie? Dajcie znać :)
P.S. Prowadziłem na Snapchacie relację na żywo z wizyty na Pyrkonie i planuję zmontować z tego jakiś filmik, także pewnie go tu wrzucę :)
Tego dnia na konwencie człapaliśmy sobie po stoiskach w poszukiwaniu kuszących gadżetów, ale gdzieś z tyłu głowy miałem ten stresik, że dzisiejszego dnia będę musiał w końcu wdziać strój. Z plecakiem pełnym jonowomakaronowych gadżetów wlokłem się przez kilka godzin gęsiego za innymi konwentowiczami. Ścisk był niesamowity i bardzo męczący. Szczególnie jak się nie lubi tłumów. Ale, ale! W zasadzie zaraz po przekroczeniu wejścia tego dnia i wyjściu na dziedziniec, gdzie podziwialiśmy tłum tańczących konwentowiczów w bliżej nieokreślonym celu...
Tak sobie właśnie tańcowali, choć ciężko uchwycić tańczących ludzi na zdjęciu :P |
Podszedł do nas pewien jegomość i wysunął telefon. Na ekranie jawił się Jon Spaghetti oraz Profesor Wór we własnej, przysadzistej, osobie!!! Zaskoczenie było ogromne! Niby byliśmy cały czas w kontakcie i wiedziałem, że w końcu się zobaczymy, ale psorek mnie dopadł, gdy niczego się nie spodziewałem :D Nie ufajcie jego komiksom. Wcale nie biegał z fiolkami pełnymi niebezpiecznych chemikaliów... chociaż, w sumie nie pytałem co ma w plecaku... Zastanawiające, doprawdy. W każdym razie, profesorek nie był sam; poznaliśmy jego asystentkę, która - dam głowę - ogarnia za niego te wszystkie życiowe czynności, których on jako twórca internetowy nie daje rady (tak naprawdę to nie potrafi) ogarnąć samemu. Pośmieszkowaliśmy trochę sobie, postaliśmy przez jakiś czas gaworząc o tych wszystkich bardzo ważnych wydarzeniach na świecie (tak naprawdę to nie) i rozeszliśmy się w swoje strony, ażeby poszlajać się po Pyrkonie.
Nabrawszy wreszcie odwagi postanowiłem wcisnąć się w strój (po jakiejś godzince, czy dwóch, buszowania po stoiskach). Dorwałem pewną toaletę na piętrze, która nie była aż tak oblegana i tam właśnie przywdziałem moje czerwone szaty superbohatera. Wtedy jeszcze aż tak nie waliło z kiblów. Ach, dobre wspomnienia...
Gdzie jest moja miska spaghetti...? Hmmmm... |
Wcisnąwszy się w uniform, już kilka chwil później zostałem złapany przez Dominika. Nie poznałem go w ogóle, bo okazało się, że praktycznie nic nie widzę - o rozpoznawaniu twarzy w ogóle nie było mowy :D Zamieniliśmy kilka zdań, szukał mnie już od piątku. Zaaferowany nową sytuacją, w której się właśnie znalazłem (tak, mowa w dalszym ciągu o przebywaniu w czerwonym wdzianku), zapomniałem języka w gębie. Na szczęście nie zgłupiałem aż tak, więc zaoferowałem fanowi przypinki - które przecież zabrałem ze sobą właśnie, żeby je rozdać wszystkim, których spotkam! Ani się obejrzałem, a Dominik przepadł gdzieś zupełnie. Rozpłynął się w powietrzu i tyle go widziałem. W każdym razie ja poczłapałem dalej, przechodząc trochę speszony wśród tłumów, od czasu do czasu głupkowato podskakując.
Wyszliśmy w końcu na dziedziniec, gdzie spotkaliśmy się ponownie z psorkiem, pożartowaliśmy i porobiliśmy pamiątkowe foty w różnym składzie. Były i takie z Deadpoolami i niebieskim kotem z jakiegoś anime (wstyd wyznać, ale dopiero Weronika na fejsie mnie uświadomiła, że to cosplay z Happy z Fairy Tail). Zleciało się wtedy kilku fotografów i... fajnie, gdyby wysłali mi fotki :P
Później tego dnia doczłapałem się w stroju do stoiska Gindie, gdzie znalazłem autorkę Lisich Spraw. Zajęta była mocno, przywitaliśmy się, ale stoisko było oblegane ciągle przez lisich fanów i nie chciałem przeszkadzać, więc poczłapałem dalej. Nie udało mi się dorwać przypinki Lisiej Straży (jeszcze cię dopadnę!), gad demyt! W międzyczasie gdzieś tam sobie dreptaliśmy z moją ekipą i psorkową ekipą, robiliśmy foty i bazgraliśmy po czym się dało.
Zawędrowałem wreszcie do stoiska wydawnictwa Sol Invictus Komiks, gdzie powitano mnie gorąco (znamy się z internetów nie od dziś :P), ale niestety nie trafiłem na autora komiksu o LISie, choć szukaliśmy się już od piątku :P Potem jeszcze w kostiumie rozdawałem nieco wizytówek i przypinek ludziom, co nie było łatwe, bo wszystko leciało mi z rąk i nic nie widziałem (zupełnie zapomniawszy o naklejkach, które też miałem...). Poza tym walnąłem sobie jeszcze kilka fotek z ludźmi, pytali kim jestem, i tak dalej :P Niektórzy mnie rozpoznawali.
Z autkiem Wardęgi :D Jego niestety nie udało się znaleźć :< |
Z moim LISem <3 |
Takie tam, z Deadpoolem :D |
Nawet Wargorr był na Pyrkonie! |
Jednakże... Nie czułem się do końca komfortowo w stroju, miałem wrażenie, że wszyscy zerkają na mnie jak na Janusza Kospleju, poza tym bolał mnie już nos xD, więc - czy ja wiem - po jakichś kilku godzinach przebrałem się w zwykłe ciuchy. Byłem pewien, że jako Jon Spaghetti nie wypadłem zbyt superbohatersko - raczej gburowato - ale później większość spotkanych osób mnie pocieszyła, że nie było tak źle :P
Wleciałem potem jeszcze do LISa już bez stroju i udawałem zwyczajnego klienta zainteresowanego ich komiksami :V Tu muszę oddać pełen profesjonalizm założycielowi wydawnictwa, Aaaronowi, gdyż począł mi wyłuszczać o czym traktują poszczególne tytuły. Darek jednakże, zauważywszy czerwone czapki moich towarzyszy, krzyknął "Gdzie jest JON?!" i wszystko się wydało, gdy nie wytrzymałem napięcia, porwałem jedną z czapek i założyłem na łepetynę. Oprócz komiksów pokusiłem się też na nową grę karcianą o LISie - polecam się zainteresować i zajrzeć do wydawnictwa Lynx Games! Teraz bardzo żałuję, że nie zrobiłem sobie fotki z całym SIK, ale wszystko tak szybko się działo... Autorzy komiksów złożyli jednakże zamaszyste autografy oraz namaziali mi świetne ilustracje wewnątrz, z uwzględnieniem konwencji makaronowej :P Dzięki serdeczne dla was, chłopaki! Na odchodne dostałem jeszcze dwa cuksy (bo niebezpiecznie jest iść samemu) i porozdawałem swoje przypinki - za co dostałem też ekskluzywną przypinkę z LISem :D
Takie piękne rysuneczki, om nom nom nom... |
Znowu starałem się zajrzeć do Lisich Spraw, ale oblężenie nie miało końca :D Dobrze dla nich, fajnie że tyle fanów przyjechało :) Udało mi się chociaż na kilka minut złapać potem jeszcze założyciela Gindie i pogadać z nim o wyższości makaronu nad ryżem i takich tam ;) Dalsze godziny upłynęły na przeciskaniu się między stoiskami i podziwianiu fajowskich gadżetów, które wszystkie chciałbym mieć! Ale nie ma tak dobrze... Potem próbowałem odnaleźć się jeszcze z psorem, bo się rozdzieliliśmy - a byliśmy ustawieni na wieczorną biesiadę - ale telefony poszły spać i tyle z naszego spotkanka :< Ubolewam bardzo, ale już jesteśmy ustawieni wstępnie na biesiadę bardziej kameralną, także nie ma tego złego :) Pozdrawiam Psora!
W sobotę zostałem również bardzo pozytywnie zaskoczony! Otrzymałem genialną niespodziankę od fanki, która szukała mnie na Pyrkonie i wreszcie udało się jakoś odnaleźć (a nie było łatwo, bo ja ciągle nie ogarniałem gdzie jestem xD). Zamieniliśmy kilka zdań z Alą i Eweliną (Skryba Kojota), omal nie zapomniałem dać im przypinek (!) i dostałem jonową maskotkę! Jestem zdumiony do tej pory, że ktoś poświęcił tyle czasu, żeby coś takiego dla mnie wykonać... Serio, robi wrażenie :D Dzięki, Ala! Ha! Przebijcie to, fani spaghetti! :V
Ten Jon ma nawet nóż i widelec :V I zarost! Zarost to podstawa :P |
DZIEŃ 3 na Pyrkonie - Niedziela
Ostatni dzień pyrkonowania. W zasadzie tego dnia nic już się takiego nie działo. Wpadliśmy na Pyrkon tylko na kilka chwil, żeby kupić jakieś pamiątki jeszcze dla ludków, którzy zostali w domu. Smętnie na terenie konwentu było jakoś takoś... Czuć było powrót do domu w powietrzu... I to tyle chyba, zebraliśmy się z naszej norki i zapakowaliśmy w drogę powrotną... Była długa i męcząca, ale wieczorem dotarliśmy. Ileśmy gadżetów zwieźli ze sobą! Spaghetti bolognese!
Wszystkie fanty, jakie przywieźliśmy do domu. Tak, wiem, że jest tu pełno kuców. :P |
Zakończenie, smuteg i rzal
Pierwszy raz w życiu - jak już wspominałem - udało mi się wziąć udział w tak ogromnym wydarzeniu, jakim jest Pyrkon. Choć wielu rzeczy nie zrobiłem tak, jakbym chciał. Choć jonowanie na Pyrkonie w mojej głowie wyglądało lepiej, niż ostatecznie wyszło... Choć nie udało mi się spotkać z wieloma ludźmi - a z tymi, których udało się odnaleźć nie pogadałem za długo... Nie żałuję, że tam byłem. I w przyszłym roku też postaram się przyjechać - chciałbym zobaczyć konkurs cosplayu, wejść na jakieś ciekawe prelekcje i doświadczyć jeszcze więcej! Może nie być łatwo, może nie będę już w stroju (a może będę, kto wie?! :D), ale przeżyłem tam niezapomnianą przygodę i wkroczyłem w świat, za którym będę trochę tęsknił... Szkoda, że nie odszukałem wielu z was w Poznaniu. Postaram się na kolejnym Pyrkonie to naprawić, o ile uda się dotrzeć!
Daję tej imprezie soczyste 10/10 misek spaghetti! :D |
Jeśli dotarliście aż tutaj, to naprawdę bardzo mi miło, bo spędziłem wiele godzin nad tym tekstem. Trochę faktów i przygód pominąłem, ale w przeciwnym wypadku byłoby tego co najmniej dwa razy więcej, a wtedy już na pewno nikt nigdy by tu nie dotarł na sam koniec :D
Zostaw koniecznie komentarz po sobie, nie uciekaj tak bez słowa ;)
I wiesz, że możesz dać mi 'suba' po prawej stronie tego tekstu? Tam gdzieś pod nazwą "obserwatorzy" :D Nie mógłbym jednak zostawić z niczym wszystkich tych, którzy próbowali znaleźć mnie na Pyrkonie. Bardzo chciałbym wysłać wam jakieś przypinki, albo naklejki! Co sądzicie? Dajcie znać :)
P.S. Prowadziłem na Snapchacie relację na żywo z wizyty na Pyrkonie i planuję zmontować z tego jakiś filmik, także pewnie go tu wrzucę :)
0 komentarze:
Post a Comment